Od wczesnego poranka
obserwowałam budzący się do życia Berlin przez kuchenne, lekko zaparowane od
czajnika okno. Ulicami przewijały się tłumy ludzi, spieszących do pracy,
turystów z mapami w dłoniach i przypadkowych przechodniów, zagubionych w
codziennym zgiełku i zamęcie.
Wszyscy zdawali się być jacyś zabiegani, zapatrzeni w dal, nieobecni. Bieżyli z uporem do przodu, nie dając sobie nawet chwili wytchnienia.
Upiłam łyk mocnej, czarnej kawy, ciesząc się momentem, w którym gorąca ciecz rozluźniła skostniałe po chłodnej nocy kończyny.
Na dworze panowała niska temperatura, co przez brak dostatecznej ilości ogrzewania dało się we znaki również w mieszkaniu. Nie miałam nie wiadomo jak wysokiej pensji i na sztuczne wytwory ciepła czasami mi brakowało. Potarłam wychłodzone ramiona rękawem swetra i zabrałam się za przygotowania do pracy, która była moim jedynym i najpewniejszym źródłem utrzymania.
Kwadrans później maszerowałam dziarsko chodnikiem, równym tempem zbliżając się do „The brew”.
W kawiarni panował przyjemny zapach świeżo upieczonych jagodzianek i ciasteczek owsianych, które razem z Florence podjadałyśmy podczas przerwy. Uśmiechnęłam się na powitanie do jednej z kelnerek, obsługującej stolik i poszłam do pomieszczenia służbowego, aby przebrać się w bordowy fartuszek roboczy.
Dni mijały mi codziennie tak samo, odkąd znalazłam się w Berlinie.
Opuściłam miejsce, które kazano mi nazywać „domem”, opuściłam przyjaciela, który dotrzymywał mi towarzystwa przez całe życie, opuściłam Londyn i najbliższym samolotem udałam się do Niemiec.
Dlaczego? Nie chciałam żyć w Anglii, przywoływała zbyt wiele wspomnień związanych z moim cholernym pochodzeniem, związanych z rodzicami, którzy odrzucili mnie jak niechcianą zabawkę, jak przedmiot, który był im niepotrzebny.
Jedna z opiekunek bidula zaoferowała mi pomoc w zaczęciu nowego życia. Wspólnie wysłałyśmy podanie o pracę, znalazłyśmy małe mieszkanko w mieście, a kobieta na koniec wręczyła mi zwinięty plik banknotów, mówiąc, że to na „dobry start”.
Pani Smith była naprawdę ciepłą osobą, która za każdym razem chętnie udzielała każdemu pomocy. Cierpliwie zajmowała się papierkową robotą, pomagała w kuchni i dużo rozmawiała z dziećmi. Marzyła o tym, aby każde z nich zaczęło jak najlepsze dorosłe życie i nie rozpamiętywało wydarzeń z przeszłości. Wiedziała, że doświadczenia z domu dziecka odbijają piętno na psychice każdego, kto miał okazję w nim przebywać.
- Blair, wreszcie jesteś! – ciemnowłosa przyjaciółka przytuliła mnie serdecznie, kiedy zamknęłam metalowe drzwi do pomieszczenia. – Mamy dzisiaj trochę pracy, bo organizujemy wieczorek poetycki. Na razie zajmiemy się standardowym obsługiwaniem klientów, a potem musimy ogarnąć stoły i krzesła, bo takie ustawienie jest niekorzystne – poinstruowała mnie przyjaciółka.
Zawsze była bardzo porządna i zorganizowana. Lubiła mieć wszystko pod kontrolą, dlatego szef często powierzał jej różne sprawy, wymagające dużej odpowiedzialności i obrotności.
Skinęłam głową na znak zrozumienia przekazanych informacji i wyszłam, kierując się za ladę.
W ciągu tak krótkiego czasu w środku zrobiło się naprawdę tłoczno, mimo wczesnej pory.
„The brew” nie była zbyt prestiżowa, ale przyciągała wielu klientów swoimi domowymi wypiekami, najlepszą kawą i niskimi cenami. W dodatku panowała tu serdeczna atmosfera, która każdemu się udzielała. Bardzo lubiłam to miejsce.
Kilka pojedynczych osób zamówiło białą kawę, tort wiedeński i pączki. Byłam właśnie w trakcie szukania saszetek z brązowym cukrem, kiedy usłyszałam zamykające się drzwi wejściowe.
Do wewnątrz wszedł mężczyzna ubrany w ciemne, wąskie spodnie, skórzaną kurtkę i czarne buty. Jedyną rzeczą, która wyróżniała się w jego wyglądzie były ułożone perfekcyjnie na jedną stronę. W wardze zauważyłam metal, który był prawdopodobnie kolczykiem.
Usiadł na krzesełku barowym i ściągnąwszy ciemne okulary z nosa, zwrócił się do mnie:
- Szkocką proszę, śliczna.
Miał niski, lekko zachrypnięty i niesamowicie ponętny głos, którym wywołał u mnie uczucie gęsiej skórki. Wlepił w dal swoje zielone, piękne oczy i cierpliwie czekał na swoje zamówienie.
Nie dając po sobie poznać chwilowego zafascynowania owym śmiertelnikiem, wyjęłam whisky zza szklanego barku i nalałam mu ją do szklanki, uzupełniając trunek kilkoma kostkami lodu.
Skinął głową w ramach podziękowania i wypił alkohol w niecałą minutę. Wyjął z kieszeni spodni zwitek pieniędzy i rzuciwszy je na marmurową powierzchnię blatu, odszedł trzaskając drzwiami.
Wzruszyłam ramionami na prowokacyjne zachowanie mężczyzny i wróciłam do poprzednich obowiązków, próbując wyprzeć z pamięci te szmaragdowe tęczówki, którymi mnie uraczył.
Po całym dniu w pracy byłam niezwykle zmęczona i żądna odpoczynku. Pożegnałam się z Flo, która zaoferowała, że zostanie jeszcze trochę, aby pomóc przy obsługiwaniu gości na wieczorku i ruszyłam w drogę powrotną do domu.
Ulice Berlina jesienną, popołudniową porą były otulone półmrokiem , a w niektórych miejscach światłem, pochodzącym od żółtych latarni. W powietrzu wisiał gęsty zapach zbliżającej się nocy.
Po przekroczeniu progu mieszkania, ściągnęłam buty, odpaliłam telewizor i opatulona puszystym kocem zabrałam się za robienie herbaty.
W międzyczasie odpisałam na kilka zalegających maili, posprzątałam w kuchni i wstawiłam pranie, po czym usatysfakcjonowana wrodzoną dbałością o czystość wcisnęłam się w kąt kanapy z laptopem i kubkiem parującego napoju.
W sferze internetowej jak zwykle nie działo się nic, co mogłabym wrzucić do szufladki o tytule „zajebiście ekscytujące”, więc postanowiłam jeszcze raz sprawdzić pocztę i pójść wcześniej do łóżka, aby być wypoczęta na następny dzień.
Mój wzrok przyciągnął jeden z tytułów otrzymanych wiadomości, które wyświetliły się na ekranie. Zaintrygowana kliknęłam w link i z bijącym sercem przeczytałam treść.
Z wrażenia o mało co nie wylałam zawartości mojego naczynia na urządzenie, które w tamtej chwili leżało bezczynnie na kolanach.
Pośpiesznie wygrzebałam telefon i nie zastanawiając się za bardzo zadzwoniłam do Flo.
- Przyjęli mnie do Humboldtów na medycynę! – wrzasnęłam bezpośrednio do słuchawki, ciesząc się jak dziecko, które dostało wymarzony prezent. W sumie, jakby nie patrząc dostanie się na te studia było moim wymarzonym prezentem, dlatego aluzja w tym wypadku była jak najbardziej trafna.
Wszyscy zdawali się być jacyś zabiegani, zapatrzeni w dal, nieobecni. Bieżyli z uporem do przodu, nie dając sobie nawet chwili wytchnienia.
Upiłam łyk mocnej, czarnej kawy, ciesząc się momentem, w którym gorąca ciecz rozluźniła skostniałe po chłodnej nocy kończyny.
Na dworze panowała niska temperatura, co przez brak dostatecznej ilości ogrzewania dało się we znaki również w mieszkaniu. Nie miałam nie wiadomo jak wysokiej pensji i na sztuczne wytwory ciepła czasami mi brakowało. Potarłam wychłodzone ramiona rękawem swetra i zabrałam się za przygotowania do pracy, która była moim jedynym i najpewniejszym źródłem utrzymania.
Kwadrans później maszerowałam dziarsko chodnikiem, równym tempem zbliżając się do „The brew”.
W kawiarni panował przyjemny zapach świeżo upieczonych jagodzianek i ciasteczek owsianych, które razem z Florence podjadałyśmy podczas przerwy. Uśmiechnęłam się na powitanie do jednej z kelnerek, obsługującej stolik i poszłam do pomieszczenia służbowego, aby przebrać się w bordowy fartuszek roboczy.
Dni mijały mi codziennie tak samo, odkąd znalazłam się w Berlinie.
Opuściłam miejsce, które kazano mi nazywać „domem”, opuściłam przyjaciela, który dotrzymywał mi towarzystwa przez całe życie, opuściłam Londyn i najbliższym samolotem udałam się do Niemiec.
Dlaczego? Nie chciałam żyć w Anglii, przywoływała zbyt wiele wspomnień związanych z moim cholernym pochodzeniem, związanych z rodzicami, którzy odrzucili mnie jak niechcianą zabawkę, jak przedmiot, który był im niepotrzebny.
Jedna z opiekunek bidula zaoferowała mi pomoc w zaczęciu nowego życia. Wspólnie wysłałyśmy podanie o pracę, znalazłyśmy małe mieszkanko w mieście, a kobieta na koniec wręczyła mi zwinięty plik banknotów, mówiąc, że to na „dobry start”.
Pani Smith była naprawdę ciepłą osobą, która za każdym razem chętnie udzielała każdemu pomocy. Cierpliwie zajmowała się papierkową robotą, pomagała w kuchni i dużo rozmawiała z dziećmi. Marzyła o tym, aby każde z nich zaczęło jak najlepsze dorosłe życie i nie rozpamiętywało wydarzeń z przeszłości. Wiedziała, że doświadczenia z domu dziecka odbijają piętno na psychice każdego, kto miał okazję w nim przebywać.
- Blair, wreszcie jesteś! – ciemnowłosa przyjaciółka przytuliła mnie serdecznie, kiedy zamknęłam metalowe drzwi do pomieszczenia. – Mamy dzisiaj trochę pracy, bo organizujemy wieczorek poetycki. Na razie zajmiemy się standardowym obsługiwaniem klientów, a potem musimy ogarnąć stoły i krzesła, bo takie ustawienie jest niekorzystne – poinstruowała mnie przyjaciółka.
Zawsze była bardzo porządna i zorganizowana. Lubiła mieć wszystko pod kontrolą, dlatego szef często powierzał jej różne sprawy, wymagające dużej odpowiedzialności i obrotności.
Skinęłam głową na znak zrozumienia przekazanych informacji i wyszłam, kierując się za ladę.
W ciągu tak krótkiego czasu w środku zrobiło się naprawdę tłoczno, mimo wczesnej pory.
„The brew” nie była zbyt prestiżowa, ale przyciągała wielu klientów swoimi domowymi wypiekami, najlepszą kawą i niskimi cenami. W dodatku panowała tu serdeczna atmosfera, która każdemu się udzielała. Bardzo lubiłam to miejsce.
Kilka pojedynczych osób zamówiło białą kawę, tort wiedeński i pączki. Byłam właśnie w trakcie szukania saszetek z brązowym cukrem, kiedy usłyszałam zamykające się drzwi wejściowe.
Do wewnątrz wszedł mężczyzna ubrany w ciemne, wąskie spodnie, skórzaną kurtkę i czarne buty. Jedyną rzeczą, która wyróżniała się w jego wyglądzie były ułożone perfekcyjnie na jedną stronę. W wardze zauważyłam metal, który był prawdopodobnie kolczykiem.
Usiadł na krzesełku barowym i ściągnąwszy ciemne okulary z nosa, zwrócił się do mnie:
- Szkocką proszę, śliczna.
Miał niski, lekko zachrypnięty i niesamowicie ponętny głos, którym wywołał u mnie uczucie gęsiej skórki. Wlepił w dal swoje zielone, piękne oczy i cierpliwie czekał na swoje zamówienie.
Nie dając po sobie poznać chwilowego zafascynowania owym śmiertelnikiem, wyjęłam whisky zza szklanego barku i nalałam mu ją do szklanki, uzupełniając trunek kilkoma kostkami lodu.
Skinął głową w ramach podziękowania i wypił alkohol w niecałą minutę. Wyjął z kieszeni spodni zwitek pieniędzy i rzuciwszy je na marmurową powierzchnię blatu, odszedł trzaskając drzwiami.
Wzruszyłam ramionami na prowokacyjne zachowanie mężczyzny i wróciłam do poprzednich obowiązków, próbując wyprzeć z pamięci te szmaragdowe tęczówki, którymi mnie uraczył.
Po całym dniu w pracy byłam niezwykle zmęczona i żądna odpoczynku. Pożegnałam się z Flo, która zaoferowała, że zostanie jeszcze trochę, aby pomóc przy obsługiwaniu gości na wieczorku i ruszyłam w drogę powrotną do domu.
Ulice Berlina jesienną, popołudniową porą były otulone półmrokiem , a w niektórych miejscach światłem, pochodzącym od żółtych latarni. W powietrzu wisiał gęsty zapach zbliżającej się nocy.
Po przekroczeniu progu mieszkania, ściągnęłam buty, odpaliłam telewizor i opatulona puszystym kocem zabrałam się za robienie herbaty.
W międzyczasie odpisałam na kilka zalegających maili, posprzątałam w kuchni i wstawiłam pranie, po czym usatysfakcjonowana wrodzoną dbałością o czystość wcisnęłam się w kąt kanapy z laptopem i kubkiem parującego napoju.
W sferze internetowej jak zwykle nie działo się nic, co mogłabym wrzucić do szufladki o tytule „zajebiście ekscytujące”, więc postanowiłam jeszcze raz sprawdzić pocztę i pójść wcześniej do łóżka, aby być wypoczęta na następny dzień.
Mój wzrok przyciągnął jeden z tytułów otrzymanych wiadomości, które wyświetliły się na ekranie. Zaintrygowana kliknęłam w link i z bijącym sercem przeczytałam treść.
Z wrażenia o mało co nie wylałam zawartości mojego naczynia na urządzenie, które w tamtej chwili leżało bezczynnie na kolanach.
Pośpiesznie wygrzebałam telefon i nie zastanawiając się za bardzo zadzwoniłam do Flo.
- Przyjęli mnie do Humboldtów na medycynę! – wrzasnęłam bezpośrednio do słuchawki, ciesząc się jak dziecko, które dostało wymarzony prezent. W sumie, jakby nie patrząc dostanie się na te studia było moim wymarzonym prezentem, dlatego aluzja w tym wypadku była jak najbardziej trafna.
Pierwsze rozdziały są zawsze nudne, wiem.
Jednak myślę, że jak na początek to nie jest najgorzej.
Jednak myślę, że jak na początek to nie jest najgorzej.
Czekam na wasze opinie kicie.
Kiss, xx s.
mi się podoba :) a rozkręcać się zacznie na pewno z rozdziału na rozdział :D
OdpowiedzUsuńweny ♥
Jakie nudne? Misiek, Ty chyba nie mówisz o tym rozdziale? Jest świetny. To dopiero początek, a już mnie wciągnęłaś. Masz (jeśli można to tak ująć) dojrzały styl pisania. Nie ma u Ciebie dennych tekstów i wypowiedzi na poziomie przedszkola. I to mi się baardzo podoba.
OdpowiedzUsuńMam dla Ciebie jednak jedną złą informację. Otóż tak mnie zaciekawiłaś, że będę tu stałym gościem, haha. Teraz tak łatwo się mnie pani nie pozbędzie. Pod każdym rozdziałem postaram się zostawić swój skromny komentarz :)
Z niecierpliwością czekam na dalsze losy bohaterki.
Buziaki,
Kama :**
Wcale nudne nie sa. Piszesz bardzo ciekawie. Kim byl ten koles? To mnie bardzo zaciekawilo. Uciekam czytac nastepny ;-)
OdpowiedzUsuń